Legenda o Trinie Papisten
Pewnego majowego dnia nad Słupskiem przeszła gwałtowna burza z silnym opadem gradu. Tak silnych opadów i tak wielkiego gradu nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy. Dzieciaki chętnie bawiły się lodowymi kulkami na ulicach, ale starsi ze zdumienia kręcili głowami. Wkrótce potem miasto nawiedziła plaga gąsienic, które prawie doszczętnie ogołociły miejskie drzewa i krzewy. Wiele osób dopatrywało się w tym wydarzeniu sił diabelskich. Miejskie plotkary szybko rozpowszechniły po mieście informację jakoby Trina swymi czerwonymi włosami potrafiła czarować. Plotka szybko się rozprzestrzeniała i wkrótce ludzie przestali kłaniać się rzekomej czarownicy, bojąc się jakiegokolwiek kontaktu z nią. W mieście szeptano, że pomór zwierząt gospodarskich wszystkim dawał się we znaki. Zauważano, że jedynie u Triny Papisten wszystko było w porządku. Zaczęto domniemywać, że maczał w tym palce sam diabeł. Pewnego dnia przyszedł kat i zaprowadził Trinę do Baszty Czarownic.
Jej proces odbywał się w sali słupskiego ratusza. Podczas przesłuchiwania przepytywana była czy bywała na Wzgórzu Wisielców, czy ma konszachty z diabłem, czy umie czarować i jak wytłumaczy pomór świń i gradobicie. Wystąpił świadek, jeden z możniejszych mieszkańców, który opowiadał jak pewnego razu Trina przyszła pożyczyć do niego płótno. Gdy jej miał odmówić, tego samego dnia dwa konie stanęły dęba i stratowały jego parobka. W innej historii ten sam człowiek podkreślał, że jego żona nie rozmieniła Trinie srebrnego talara i wkrótce osłupiała bez ruchu w ogrodzie. Inna mieszczka upierała się, że pewnego wieczora widziała jak z komina na dachu domu Triny Papisten wyłania się czerwony diabelski ogon. Jeszcze inna opowiadała jak to przed swoim domem spotkała przechodzącą Trinę i jak tamta wymownie na nią spojrzała. Utrzymywała, że gdy zaraz potem poszła karmić zwierzęta, z kurnika wyskoczyły dwa szczury które z pewnością były zesłane przez oskarżoną. Trina na procesie zapytana została o to czy potrafi czarować. Kiedy znowu zaprzeczyła orzeczono wobec niej tortury.
Pewnego dnia do jej celi wraz ze swoimi pomocnikami przyszedł kat w czerwonym uniformie. Założyli Trinie czarną koszulę męczennicy i wszyscy razem udali się z ciemnej piwnicy na górę Baszty Czarownic, gdzie znajdowała się katownia. Tam czekali już na nich sędziowie. Kobieta była tam rozciągana, a następnie skraplano ją rozgrzanym ołowiem. Wówczas poddała się, zaczęła krzyczeć i przyznawać się do wszystkiego. Podczas ponownego przesłuchania w pokoju sędziowskim powiedziała, że jest wiedźmą i że zna diabła, który ochrzcił ją w strumieniu w Kobylnicy. Przyznała też, że umie czarować i że nauczyła ją tego niejaka mieszczka Lullewitz. Przyznała się, że rzuciła urok na zwierzęta gospodarskie w mieście i dlatego nie dawały już mleka. Gdy zapytana została czy uczestniczyła w sabacie czarownic na Górze Wisielców, potwierdziła to dodając, że dwa miesiące temu poleciała tam na miotle. Tam miała biesiadować z innymi czarownicami i diabłami z których najważniejszy łudząco był podobny do sędziego. Podług jej relacji wszyscy uczestnicy sabatu mieli odtańczyć kółko ze sznurem z ludzkich włosów.
Po tych rewelacjach sędziowie orzekli, że Trina powinna być spalona na stosie. Podczas egzekucji ręce kobiety związane były na karku. Wóz który ją przewoził był strzeżony przez dziesięciu ludzi uzbrojonych w widły. Przy szyderczych okrzykach tłumu, sznurami wciągnięto ją na szubienicę i ustawiono stos. Sędziowie odczytali wyrok i kat podpalił stos.
Budki telefoniczne
Angielskie budki telefoniczne zostały przywiezione do Słupska w 1989 roku jako prezent od zaprzyjaźnionego miasta partnerskiego Carlise w Wielkiej Brytanii. Pierwotnie stanęły po obu stronach ratusza na Placu Zwycięstwa. Były to pierwsze budki telefoniczne w Polsce w stylu angielskim z działającymi automatami telefonicznymi. W 1990 roku obie zmieniły lokalizację na park obok ratusza.
Labirynt
Legenda głosi, że niegdyś Cech Szewców uratował z opresji księcia pomorskiego Ernesta von Croy. Działo się to przed bramą Kowalską. Pewnego dnia książę został zaatakowany przez zbójów wynajętych przez tkaczy. W ostatniej chwili ktoś wezwał na pomoc szewców. Ci ruszyli na ratunek księcia i pobili napastników. W nagrodę książę hojnie ich obdarował. Oprócz licznych podarunków i przywilejów szewcy otrzymali także grunty, gdzie wcześniej znajdował się park zabaw książęcych dzieci. Właśnie tam szewcy usypali wał, a w wyrastającej trawie wykosili 18-zwojowy labirynt w kształcie ślimaka o średnicy 45 m. Początkowo wał obsadzony był 20 drzewami, przy czym dodatkowe drzewo znajdowało się w samym jego centrum. Przygotowywany był na skrzyżowaniu dzisiejszych ulic Szymanowskiego i Rybackiej.
Labirynt ma wiele wspólnego z festynem ulicznym pod nazwą "Zakręconego Toru”. Był dalekim odbiciem zachodniosłowiańskich, pogańskich obyczajów. Opis święta znalazł się w sprawozdaniu pastora Hakena z 1784 roku. Uważa się jednak, że tradycja jego organizowania ma o wiele dłuższą historię. Pierwsza wzmianka o tym dziwnym obyczaju pochodzi z 1694 roku. Jej autor to wędrujący przez Pomorze nieznany student teologii.
Święto odbywało się zawsze w środę po Zielonych Świątkach w Słupsku. Do 1896 roku co trzy, a do 1908 co siedem lat. Po tej dacie zakończyła się cykliczność rytuału bowiem wówczas to rozwiązano cech szewców. Ostatni raz święto odbyło się w 1935 roku na stadionie (obecnie Stadion 650-lecia) po 27 latach przerwy. Festyn miał ściśle określone zwyczaje. Na początku pod ratusz podchodziły błazny ze spiczastymi czapkami na głowach, pozdrawiały burmistrza oraz radę miejską. Następnie rozdzielały się i wędrowały w dwie różne części grodu rzucając przy tym w tłum ubrania, wędliny i mąkę. Następnie postać margrabiego wygłaszała wiersz poświęcony butom i Cechowi Szewców. Kolejny element zabawy polegał na tym, że prowadzący festyn Majowy Książę miał dojść w rytmie tańca do jego środka bez wywrotki. Przy czym podróż utrudniały mu swawolne błazny. Za każdy błąd Książę płacił gawiedzi trunkiem. Po zakończeniu rytuału wszyscy udawali się na całonocną zabawę, a rodziny szewskie spotykały się w domu strzeleckim.
Wielkanoc
W wielu domach w tym okresie sporządzano miotełki z brzozy i jałowca którymi wymiatano wszystkie kąty mieszkania aby przegnać przykrość i nieszczęścia.
Duchy i zwierzęta
Mieszkańcy Słupska wierzyli, że śmierć jest przejściem z namacalnej rzeczywistości w bezkształtną ciemność. Uważali, że wszelkimi możliwymi sposobami trzeba utrudnić powracanie zmarłych z zaświatów, bo powrót raczej nie oznacza czegoś dobrego. Według wierzeń zmarli pojawiali się z zaświatów w celu załatwienia niedokończonych spraw. Żywych miały ostrzegać przed nimi zwierzęta. Panowało ponadto przekonanie, że każdy kto za życia źle życzył zwierzętom, tego zwłoki po śmierci były przez nie wygrzebywane. Wierzono, że wycie psów i pohukiwanie puszczyka miało oznaczać zbliżanie się zmarłego. Panował przesąd, że jeżeli konie podczas orszaku pogrzebnego za bardzo rozglądały się na boki, mogło to oznaczać rychłą śmierć kogoś z rodziny.
Legenda o sknerze
Podobno w obrębie Baszty Holsztyńskiej mieszkał kupiec nazwiskiem Holst. Odznaczał się chciwością i skąpstwem, dlatego kombinował posługując się w handlu dwoma rodzajami miar. Do tego używał 2 korce (dawniej naczynia do odmierzania rzeczy sypkich). Jednym odmierzał zakupiony towar, a drugim mniejszym odważał sprzedane produkty. Kiedy wyszło to na jaw zmuszony został za karę do wzniesienia z własnych środków części murów miejskich aż do ówczesnej Baszty Więziennej.