MAKÓW MAZOWIECKI – KLECHDA O PRZYSTANKOWYM SŁUPKU, MOTYLACH I SZKLANEJ KULI ŚNIEGOWEJ
Gdzieś daleko w swoim domku z polan i obłoków żyje miasteczko, takie niewielkie, trochę przezroczyste gdzie widać co dzieje się za nim. Ludzie przejeżdżają i już są gdzieś dalej. Tutaj słońce gra w warcaby z deszczem, a wiatr odmierza im czas. Takie miasteczko jak jedna z miliona gwiazd na niebie. Tak samo jasna i zawieszona w sieci dróg jak i inne gwiazdki.
Takie miasteczko które samo musi dbać o siebie. Nie ma fanklubów i papparazi którzy umieszczają piękne chwile na swoich kliszach. Takie na które można spoglądać lunetą bo nikt specjalnie nie wystartuje tam swoją rakietą.
Takie jak szklana kula śniegowa z bożonarodzeniowego kramu. Zamknięte w niej są domki, drzewa, mieszkańcy i ich myśli. Mały tygielek wspomnień, emocji i prawd. Gdy się zakurzy wystarczy potrząsnąć by wciąż żywe wróciło do głowy jako podwalina i fundament dawnych losów.
Kap kap kap padają krople z przechylonego w niebie jesiennego kielicha. Z komina ulatuje wygibasami wstęga dymu, a nagie drzewa klekoczą pustym szkieletem gałęzi. Utaplana w błocie trawa zakrywa się mokrą pościelą z liści i nasłuchuje dudnienia przejeżdżających pojedynczo samochodów. Miasteczko żyje swoim rytmem bez pośpiechu i z własnymi marzeniami. Bo te marzenia zamieniają widok w najpiękniejszą tęczę i najłagodniejsze nuty. W takim miejscu jesienią i zimą mogą pojawiać się motyle. Bywają ważki, takie mocno zielone i panuje błogi spokój.
Kiedy byłem tam pierwszy raz zapamiętałem krzywy słupek przystankowy i zaczepiony o niego foliowy woreczek który tarmoszony był niemiłosiernie przez wiatr. Łopotał niczym flaga która chce się zerwać i polecieć gdzieś hen daleko ku wolności.
Kiedy podjeżdża się do Makowa przywitaniem jest miejsce w którym śpią ludzie którzy już odeszli. Zgrupowanie krzyży które niczym uniesione ręce pokazują, że tu byli i reżyserowali to miasto. Cmentarzyk przedziela na pół samotna kapliczka, a pomiędzy alejkami zdarzają się duże dorodne drzewa. Wcześniej było ich więcej ale jak wszystko przeminęły wraz z zapotrzebowaniem. To swoiste osiedle znajduje się daleko od chodników, ale lokalni pamiętacze nie przejmują się niedogodnościami, przyjeżdżają samochodami skręcają z zakazu lub docierają rowerami które pamiętają czasy gdy były jeszcze rarytasami. Tu nikt nie przejmuje się tym że nie ma tego co inni. Bo w tym miasteczku jest czas na wszystko.
W takich miejscach ludzie nie odchodzą tylko śpią, bo pamięć o nich jest dłuższa niż gdzie indziej. Oni wciąż są, być może na tej chmurze która jest mistrzem gry w warcaby. Gdy jedzie się w listopadzie Maków pierwsze co pokazuje to pamięć o tych co czekają na nas po drugiej stronie. Setką światełek położonych nie dlatego że tak trzeba tylko dlatego że tak się chce.
W Makowie jesienno-zimowy zmierzch zapędza ludzi do domów. W kilku znanych knajpkach dudnią nuty i półnuty. Otwierają się drzwi z których miesza się obłok ogrzanego powietrza z tym co musi pełnić służbę na zewnątrz. Wiatr zamiata mini chodnikowe wydmy z piasku ocierając je o wysunięte krawężniki. Grupki młodych istnień krążą ulicami niczym rejsowe autobusy zatrzymując się w kilku stałych punktach topograficznych. Ręce w kieszeni, postawione kołnierze i śmiech który pozwala czuć się akceptowanym. Wiatr szarpie kapturami, ale to nie jest ważne bo to chwila w której można widzieć się ważnym i mieć swoją sztukę. Uliczną na chodnikach teatru.
Podmuchy owijają się pomiędzy długaśnymi wieloklatkowcami o spadzistych dachach. Wicherek śmiga między nimi slalomem zapraszając uśpione już ptaki do wyścigów. Lawiruje między szczytami i wpada w pustkę po dawnej komendzie. W tasiemce ulicznych domów jest to jak miejsce po wyrwaniu zęba. Zostały jedynie skrzynki z elektrycznością na wypadek gdyby wyrosło nowe architektoniczne uzębienie.
Zefirek lubi przekomarzać się z największą osobowością centrum kościołem Bożego Ciała. Świątynia sędziwa i doświadczona życiowo lubi spokój i ciszę. Najchętniej przycupnięta jak kot z podwiniętymi fundamentami mruczy odgłosami dzwonów, że jej dobrze. Schowana za woalką z wysokich drzew wprawiana jest na chwilę w odruch gdy wiatrowy psotnik zmierzwi drzewom fryzury, a ją samą pogłaszcze łagodnie po dachowym karku. Wtedy na moment pojawia się błysk młodzieńczych czasów, a przez witraże przebije się smuga soczystych odblasków.
Maków ma swój oliwin przy głównej drodze wyjazdowej. To pomalowany na błękitno młyn który jest jak szkatułka dobrych wiadomości. Gdy jedzie się drogą i wyłania się jego odwłok od razu robi się lepiej. Budynek przebija się przez szarość jesieni i idzie na barykady z apatią i codziennością. Rozrzuca swoje błękitne refleksy w szaroburą kurtynę nieba powodując, że jesienna armia szarości czmycha na moment na boczne flanki.
W tym zwykłym miasteczku ma swoje schronienie blaszany emeryt pożarniczy. Piękny czerwony Star z białymi kołpakami i zderzakami. Uratował dziesiątki ludzi i domów od żarłocznego ognia. Przez lata biegał ulicami na sygnale czując się wzniośle i mając szacunek. Potem nadeszły dni gdy ustąpił miejsca innym pokoleniom drabinowców, ale estyma do niego nie pozwalała mieszkańcom na dopuszczenie zejścia mu ze sceny. Nakryli go wiatą gdzie stoi jako eksponat i przypomina ludziom o tym co jeździło po labiryncie ulic w ich młodości. Czasami pozdrawia ich spojrzeniami reflektorów gdy podchodzą do pobliskiego bankomatu.
W grudniu miejskie duchy przyciemniają żarówkę. Szybko opada zasłona czarnej kotary i widać tylko tysiące światełek w wielomieszkaniowych klatkowcach. W miasteczku podłużne gąsienice bloków pasą się i na obrzeżach i w centralnych skrzyżowaniach. Cielskami przytulają się do ulicy i pokazują okienne akwaria w których pływają ludzkie postacie. W dobrej i złej wodzie. Szyby emanują kolorami zasłon i żyrandoli. Błyszczą się choinkowe iskierki, które zaczepiają srebrne łuny telewizorów. Na parapetach doniczki, ozdoby, czasami zwierzak a czasami człowiek przypatrujący się co dzieje się po drugiej stronie szkła. Są jak przejścia graniczne między Republiką Oficjalności, a Monarchią Prawdy. Tysiące okiennych państewek z różnymi ustrojami od demokracji po dyktatury. Tereny niezależne do których słaby dostęp ma opinia międzynarodowa.
Na uboczu rozciąga się betonowy plac manewrowy makowskiego dworca. Brama wyjazdowa z miasta która kiedyś kusiła dziesiątki autobusów, które harcowały i popisywały się między sobą opowiadając gdzie nie były i czego nie robiły. Na samym końcu betonowej przestrzeni stoi skromny budyneczek dworca z którego wychodzi się z biletem w ręku. Z przepustką ku przygodzie niektórzy wyjeżdżali na zawsze, inni wracali. O historycznej randze miejsca świadczyć może duża ilość przystankowych słupków. Niektóre zardzewiałe, inne przekrzywione, jeszcze inne odmalowane z aktualnymi rozkładami. Każdy świadkiem postojów i oczekiwań. Przez lata wpatrzone jak podjeżdżają blaszane puchy na kołach i połykają w swoje czeluści tych którymi przed chwilą się opiekowały. Od zawsze pozdrawiają się z kierunkowskazami krążowników i są jak chwilowe cumy okrętów.
W takim miasteczku nie ma tylko prostych linii i kształtów. Nie są to miejsca gdzie brakuje zawiłości. Na pewno nie historycznych, bo historia to wspomnienia. Myśli mieszkańców i pamięć po tym co przed chwilą, a potem tym co już było. Maków swoje wspomnienia potrafi układać w piramidy i eksponować je tym co chcą. Nieopodal dworca chowa skrzętnie trójkątną budowlę z łusek nagrobkowych płyt, tych którzy już mogą podróżować bez biletu na peryferie życia.
Pajęczynka śródmiejskich uliczek. Blok, dom, budynek, urząd, blok, dom. Mozaika gatunków zwykłości. Wiele z nich przytulonych do siebie bo w grupie raźniej i cieplej. Garaże, warsztaty, domek z płotkiem, kamienica. Tłumek zwykłych budowli na zwykłej ulicy z ruchem samochodowym większym niż wskazuje liczba mieszkańców. Międzyparapetowymi tunelami przeciskają się TIRy z naczepami. Zza pierwszego szeregu odwrócone tyłem spokojnie drzemią najstarsze osobowości budowlane. Parterowe lub piętrowe żydowskie domki, pobrudzone oddechem przeszłości i wytatuowane reklamami teraźniejszości. Tynkowy łupież ścieli się u ich fundamentów, a z kominów ulatuje kawiorowy dym. Zostało ich kilka niczym miejscy powstańcy których z roku na rok coraz mniej.
W takich miejscach pełno świadków. Małych jak orzeszki domków które widziały niejedno i niejedno przetrwały. Zaśniedziałe jak monety chowają się w kamienicowych szpalerach jakby przyzwyczajone do niewidoczności. Następny będziesz Ty! - to ruletka która od lat toczy się w miejskiej grze. Na kogo wypadnie na tego bęc! Szast pras, znikasz Ty! To urbanistyczny betonowy drzewostan. Domy ustępują osiągnąwszy pewien wiek. Po nich wyrastają nowe z korzeniami w głowach nowych pokoleń mieszkańców. Wymeldowują się z adresów tak jak wcześniej zrobili to ich lokatorzy.
Na dawnych polach gdzie dalej był już tylko horyzont pływa w morzu zielonych krzewów niepozorny pomnik brata Alberta. Przyparafialny kościółek chwali się swoją największą ozdobą nawołując spragnionych modlitwy, a jego kołot dzwonów niesie się po bloczkowiskach, wywraca kozły nad okolicami szpitala współgrając na dwulinii zapomnianych i zakleszczonych w asfalcie szyn. W lazurowym basenie kąpie się delfinek który wyskakuje z wody by wzbudzić zachwyt czterech zielonych ropuch. Oblegane służą za konie które dosiadane są przez beztroskich małych ludzi.
Na wąskich wybrzuszonych chodnikach odstawiają pantomimę garbate drzewka z fryzurami na jeża z cheerleaderowymi pomponami. Rozczapierzone konary chylą się nad czarną taśmą asfaltu, wiją się kształtami rzucając poskręcany cień i tańcząc dla kogoś kogo inni nie widzą. Każdy ma wokół swojego pnia otoczkę z pięknie bielonej krawężnikowej bransolety.
Na brązowej skorupie uderzają o siebie pudełka domków jednorodzinnych, takich silnie ciosanych jak czekoladowy blok. To plansza na której są jak rzucane kości do gry. Brakuje tylko numerów zasłoniętych papą. Ich terytorium dotyka dżungli z drzew w której otulinie wyznaczone są kwatery radzieckich żołnierzy których świeczki dawno temu zdmuchnięto. Leżą wśród sawannowych traw patrząc wieczorami na labirynt z gwiazd.
Na trawie dwudzielnego rynku stoi sobie kamienny kartofel. Symbolizuje 550-lecie Makowa. Oznajmia wszem i wobec datę 1421, która zapewne jest przezroczyście znacząca, ale coraz bardziej ważna jest jej cyferkowa siostra 1971. Pomnik tkwi od niemal 50 lat pełniąc swoją posługę kamiennej kroniki. Zegar tyka i niedługo zastąpiony zostanie zapewne nowym skamieniałym kształtem na 600-lecie. Nie trzeba górnolotnych pomników by pokazać światu jak pięknie starzeje się ich miasto.
Rzeka Orzyc szepcze swoimi szumami bajki dla skupionych w stadku domków. Głaska szuwary i wypukłości dna swoją odwieczną melodyjką wodnej pozytywki. Zasłuchane drzewa rozstawiają swoje nagie korony niczym pawie. Z oddanego do służby w 1975 roku pobliskiego zalewu wyłania się mleczne sukno mgły. Bezszelestnie wkracza na wilgotne uliczki dotykając starych ścian i półklepiskowego bruku.
W miejskim szkielecie pełno jest organów które u innych bardziej barczystych miast są zbędne lub w całkowitym zaniku. Od lat nieczynny niebieski kiosk kłapouch wywija przy podmuchach wichur swoje faliste plastikowe zadaszenie. Kiedyś był kioskiem Ruchu przy którym ustawiano się po gazety i papierosy. Potem przytułkiem dla warzyw aż w końcu stoi sam i tkwi.
Gdzieś daleko, za zakrętami i horyzontami równin rozlewa się plamka miasteczka. Takiego jak tysiące innych. Zwykłego i pewnie pospolitego. Nie najpiękniejszego i nie najdoskonalszego. Śpij miasteczko swoim snem, bo przed Tobą jeszcze setki wydarzeń. Nas już nie będzie, a Ty będziesz o nas pamiętać. Będziemy w Twoich pomnikach, tablicach. Dla nas będą wyginać się pantomimowe drzewka i my będziemy czytać zapomniane rozkłady na przystankowym słupku. Może będziemy spoglądać z chmury, a może będziemy tylko kolorowym światełkiem przy wjeździe do Twoich ramion. Ale na pewno Ty będziesz zawsze nasze. Najpiękniejsze i najważniejsze. Tul śniegową kulę. Zdmuchnij kurz ze swoich ksiąg. Zamknij powieki i zobacz jak dużo jest w tej czerni motyli które dobrze znasz. Teraz śpij miasteczko moje, a jak się obudzisz i nas już nie będzie tkaj i opowiadaj innym naszą dalszą historię.
KONTAKT
Maków Mazowiecki
Kostaryka
Rafał Cezary Piechociński
|